You are currently viewing Modest Ruciński – o początkach aktorstwa, swojej pracy i pasjach

Modest Ruciński – o początkach aktorstwa, swojej pracy i pasjach

Czasy szkolne to klasa chóralna „Cantus”, gdzie pod okiem Stanisława Steczkowskiego (ojca m.in. Justyny Steczkowskiej) uczy się i śpiewa aż do 18. urodzin. Potem to już start w „Szansie na sukces”, który stał się przedsmakiem prawdziwej artystycznej kariery. Następnie jeszcze tylko konkurs debiutów na festiwalu w Opolu, matura i… wymarzone egzaminy do Akademii Teatralnej w Warszawie.

Debiutował w 2003 r. w spektaklu muzycznym „Złe zachowanie”. Od ukończenia studiów do roku 2013 pod kierownictwem Jana Englerta występował w zespole Teatru Narodowego w Warszawie, gdzie zagrał w przedstawieniach m.in.: „Ryszard II” w reżyserii Andrzeja Seweryna, „Happy End”, „Wiele hałasu o nic” w reżyserii Macieja Prusa, oraz Tartuffe i Lorenzaccio. Następnie grał na deskach Teatru Studio, gdzie wystąpił w dziesięciu premierowych przedstawieniach. Obecnie aktor Teatru Dramatycznego.

W 2013 roku został uhonorowany przez swoje rodzinne miasto tytułem Ambasadora Stalowej Woli.

Już w szkole podstawowej „poznali się na Pana talencie”. „Szkoła z chórem” w rodzinnej Stalowej Woli to był początek przyszłej kariery artystycznej; jak to się zatem zaczęło?

Nie nazwałbym tego karierą, raczej życiem. Któregoś dnia przyszedł do przedszkola pan z długimi włosami i spośród chłopców wybrał tych, którzy w miarę czysto i równo zaśpiewali przy akompaniamencie pianina jakąś piosenkę. Wybrał mnie, i jeszcze chyba dwóch kolegów. Śpiewałem „Zapamiętaj sobie, dzisiaj jest Dzień Kobiet”.

Lekcje u samego Stanisława Steczkowskiego pewnie ugruntowały Pana muzycznie?

To był chór chłopięco-męski „Cantus” i orkiestra dęta. Ilość czasu i intensywność oddziaływania muzyki na tak młodego człowieka, jakim byłem, spowodowały, że stała się ona inspiracją do myślenia inaczej o życiu.

Później była szkoła zawodowa, która na szczęście tylko chwilowo „wstrzymała” rozwój artystyczny, jednak nie poddał się Pan, dążąc do tego co wymarzone. Akademia Teatralna to było to, na co Pan czekał?

Szkoła zawodowa mnie tylko upewniła, że jeśli mogę obsługiwać frezarkę i tokarkę, robiąc tysiące podpórek pod odlewy, które nie wracały z pieca, to równie dobrze mogę postarać się bardziej i robić w życiu to, co daje mi radość. Nie miałem pojęcia, czy moje starania wystarczą, by dostać się do Akademii Teatralnej. Opłaciło się zaryzykować.

Klub pod Papugami to ważny przystanek w życiu, odskocznia od szarej rzeczywistości; jak wspomina Pan ten czas?

To tam, wśród ludzi, których zgromadził w małym klubie pod pretekstem robienia muzyczki Zbyszek Rojek, poznałem, co znaczy tworzyć wspólnotę twórczą, zespół i jednocześnie kształtować swoją indywidualność. To był świetny czas w świetnym towarzystwie.

Kiedyś powiedział Pan: „Szczęście to kwestia dyscypliny” – jak to rozumieć?

To słowa Sandora Maraiego. Nie moje. Ja je od dłuższego czasu analizuję oraz próbuję praktykować, a – co za tym idzie – powtarzam czasami jak zaklęcie. Wydaje mi się, że chodzi o konsekwentne i świadome działanie skierowane na życie takie, jakiego potrzebujemy, wobec wartości, jakie wyznajemy.

Jakieś wspomnienia z egzaminu do Akademii Teatralnej w Warszawie? Jak to jest stanąć naprzeciwko Anny Seniuk czy Zbigniewa Zapasiewicza… i to jeszcze na egzaminie? Nie było niepewności i zwykłego strachu?

Było wszystko, łącznie z ekscytacją i zdziwieniem, że to się dzieje. Miałem wspaniałych pedagogów i wspaniałych artystów. Od jednych i drugich nauczyłem się mojego zawodu w teorii i praktyce.

Praca w Teatrze Narodowym u samego Jana Englerta to chyba było potwierdzenie Pana talentu, odwagi i pracowitości. Otrzymanie etatu w tym teatrze to wielkie wyróżnienie; jak pracuje się u boku tylu wybitnych aktorów?

Teatr Narodowy to był mój pierwszy teatr zawodowy. Bardzo się cieszyłem z tej szansy. Wielka nobilitacja i możliwość zbierania doświadczeń w pracy z uznanymi twórcami teatru, przez osiem lat to ważna część mojego życia i drogi zawodowej. Jestem wdzięczny za ten czas.

Zagrał Pan wiele ról. Która z perspektywy czasu jest tą „wyjątkową”, tą, w której czuje się Pan spełniony zawodowo?

W każdej z ról szukam spełnienia; nie we wszystkich się udaje, nie we wszystkich jest to możliwe. Ważne, żeby próbować i zawalczyć o prawdę dla widza, która dotyka tym, co w postaci jest zapisane. Wyjątkowa była dla mnie praca i odgrywanie roli Konstantego Trieplewa w „Mewie” Czechowa w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Narodowym.

Jedno z ostatnich przedstawień to „Człowiek z La Manchy”, gdzie gra Pan główną rolę, czyli Don Kichota. To duże wyzwanie dla aktora, czy raczej sposób na dodanie sobie pewności siebie?

Oczywiście, że wyzwanie. Don Kichot to postać, która jest złożona z wyzwań, z walki o ideały, o miłość, o prawdę. Rozumiejąc to, nabiera się pewności. Tą pewnością Don Kichot dzieli się ze światem. Tą pewnością staramy się dzielić w tym przedstawieniu.

Gra Pan zarówno w filmach, jak i na deskach teatru. Gdzie jako aktor spełnia się Pan bardziej?

Tam, gdzie akurat mam taką możliwość.

Praca zawodowa to nie wszystko; stworzył Pan własny projekt pod nazwą „Stodoła Kultury i Sztuki”, proszę go przybliżyć czytelnikom.

Stodoła to kolektyw ludzi, który co roku, przez kilka dni lata we wsi Łążek Garncarski tworzy cykl wydarzeń kulturalnych, takich jak teatr, koncert czy warsztaty artystyczne dla mieszkańców wsi, ale i wszystkich zainteresowanych. Szykujemy dwie wystawy, kino pod gwiazdami, spektakl w stodole oparty na twórczości Skamandrytów, potańcówkę, dużo muzyki i radosnego śpiewania. To wszystko w dniach 29 lipca – 1 sierpnia tego lata. Zapraszam serdecznie na portale społecznościowe (Facebook, Instagram), tam możecie Państwo poznać nasz program, charakter i idee, oraz zapisać się na warsztaty. Zapraszam serdecznie do odwiedzenia tego lata Stodoły Kultury i Sztuki w Lasach Janowskich.

Jest jeszcze coś. Z kolegą Mateuszem Bierytem tworzymy duet Bieryt/Ruciński i gramy razem muzyczkę. Ja piszę słowa, Mateusz muzykę, czasami odwrotnie. Mieszamy gatunki folk i piosenki literackiej. Na dwa głosy śpiewamy o poszukiwaniu w życiu radości, dystansu i sensu, nie lekceważąc tematu miłości. W czerwcu ukazuje się nasza debiutancka płyta pt. „Jedenaście”. Może się przyda wakacyjnie? Może spotkamy się gdzieś na koncercie? Taka autopromocja twórczości własnej.

Co lubi Pan robić w czasie wolnym od pracy?

Nic wyjątkowego. Spędzam czas z rodziną. Oglądam seriale, czytam książki. Spaceruję z psem. Od roku trochę boksuję. Mam na to tzw. „zajawkę”. Lubię też przy pełnej swobodzie obserwować ludzi i naturę, składać ze słów opisy swoich przemyśleń, uczuć, spostrzeżeń. Potem z Bierytem szukać do tego melodii, a potem muzykować. I tym oto sposobem znowu wracamy do pracy.

Proszę dokończyć: Rodzina to… ludzie, którzy się kochają i wspierają, niespełnione marzenie… przez zaniechanie może stać się mrzonką, najbardziej lubię… śpiewać z radości, nie akceptuję… przemocy i pogardy, przyjaźń to… prawdziwe towarzyszenie sobie w życiu.