
Katarzyna Pakosińska przez wiele lat kształtowała poczucie humoru Polaków razem w Kabaretem Moralnego Niepokoju. Jej droga zawodowa wiodła przez teatr, dziennikarstwo, telewizję, pisanie książek. Prowadzenie „Pytania na śniadanie” w duecie z Piotrem Wojdyło to kolejne wyzwanie.
Czy telewizja śniadaniowa czymś Cię zaskoczyła?
„Pytanie na śniadanie” zaskoczyło mnie kapitalną ekipą. Od pierwszego spotkania w redakcji wiedziałam, że w programie będziemy tworzyć nową jakość, z pełnym otwarciem na nowe wyzwania. Intuicja mnie nie zawiodła. Poznałam wszystkich prowadzących i bardzo szybko stworzyliśmy zgrany zespół. Szczególnie cenię sobie relacje, jakie powstały między nami dziewczynami. Nie tylko między prowadzącymi „Pytanie”, ale także wydawczyniami i reporterkami programu. Takie siostrzeństwo w Polsce to, niestety, wciąż nowość. Dla mnie telewizja śniadaniowa to sztuka szczególna. Program na żywo, który łączy wiele talentów. Mój żywioł.
Która z dotychczasowych rozmów ucieszyła Cię najbardziej?
Bardzo się cieszyłam ze spotkania z Edytą Jungowską, której bardzo dawno nie widziałam. Poszła inną drogą zawodową i mniej się udziela aktorsko. Gościłam też w studiu pianistów z Korei Południowej. Ponieważ interesuję się historią i kulturą tego kraju, miałam wielką przyjemność z nimi porozmawiać, a nawet powiedzieć kilka słów w ich języku. Nauczyłam się tych słów z filmów. Musiałam jednak dla Koreańczyków brzmieć koślawo, bo szczerze się z mojego „gamsambnida” (dziękuję) zaśmiewali. Bardzo lubię serie „Pytania na śniadanie”: „Czerwony dywan”, którą prowadzi Marta Surnik, Ola Grysz, Ania Lewandowska i Dominika Matuszak. Także cykl dr. Łukasza Bożyckiego, wspólne gotowania. I „zgotowania”.
Znałaś Piotra Wojdyło, zanim stworzyliście team prowadzących w „Pytaniu na śniadanie”?
Nie znałam się wcześniej z Piotrem. Już na początku konstruowania zespołu stało się wyzwaniem dla ekipy „Pytania na śniadanie”, by kogoś do mnie dopasować. Od stycznia stałam – zastosuję terminologię wyścigową – w bloku startowym i czekałam na osobę, która „dźwignie Pakosę” (śmiech – przyp. red.). Moja energia nawet o poranku jest jak po wypiciu kilku kaw po turecku. A nie piję! Także trzeba było Piotrka aż z Krakowa sprowadzić, żeby okiełznać warszawiankę. Śmiejemy się teraz, że jesteśmy kolażem klimatów warszawsko-krakowskich. Piotr jest wspaniały. Erudycja, empatia, świetny warsztat i poczucie humoru. Po pierwszym spotkaniu odkryliśmy, że mamy wspólnych znajomych, Formację Chatelet z Krakowa. Wtedy już wiedziałam, że jak on się z nimi dogaduje, to my też znajdziemy wspólny język. Dziś czytamy te same książki, którymi się wymieniamy, oglądamy podobne filmy. Piotr z rodziną przyjeżdża na moje spektakle. Nasze różne z kolei zainteresowania też się przydają w programie. Jeśli pojawia się rozmowa, np. o makijażach ślubnych, to Piotrek mówi do mnie: „Przejmij ciężar tej rozmowy” (śmiech – przyp. red.). Z kolei, kiedy jest rozmowa przykładowo o ekonomii – absolutnie nie mój konik – to Piotr ją przejmuje. Naprawdę dobrze nam się współpracuje.
Aktywnie bierzesz udział w akcjach charytatywnych. Dlaczego się na to zdecydowałaś?
Anna Dymna pięknie powiedziała: „Nie można pomagać komuś po coś, pomaga się z potrzeby serca”. Tak mam i ja. Po prostu potrzeba serca. Sens życia. Jeśli ktoś zaprasza mnie do poprowadzenia akcji lub bycia ambasadorką, to jest mi bardzo miło. To znaczy, że mogę coś wnieść ze swojej wrażliwości. Połączyć ludzi. Albo o czymś głośno powiedzieć. Jestem osobą, która ma świadomość, że pojawiła się tutaj po to, żeby coś po sobie zostawić. Mój optymizm, z którym jestem kojarzona, wynika z tego, że mam silne czucie przemijającego czasu. Stąd nauczyłam się zatrzymywać, wyciszać hałas świata i być tu i teraz.
Opowiesz o swoich współdziałaniach z Fundacją Zaczytani?
Z Fundacją Zaczytani zajmujemy się bajkoterapią, czyli czytaniem bajek dla dzieci, często na oddziałach onkologicznych. Spotykamy się z nimi i ich rodzicami. To najtrudniejsze doświadczenia życiowe. Oddałabym miliony świata, aby ich od tego odsunąć. Dzięki wspólnemu czytaniu i spędzaniu czasu, opowiadaniu historii, pojawia się na ich twarzach uśmiech. Błysk radości w oku. Także u rodziców, najbliższych. I to jest coś cudownego. Wprowadzenie w taki moment normalności, zwyczajności życia. Dziękuję, że mogę to robić.
Co sprawia Ci większą przyjemność: kabaret czy teatr?
Teatr to moja miłość. Zaczynałam od teatru; to wejście na scenę kabaretową było czymś nowym. Nie myślałam nawet, że się nadaję. Miałam marzenia, by grać w sztukach dramatycznych – Czechow, Szekspir. Byłam pewna, że pójdę w tym kierunku, ale pojawiły się studia polonistyczne. Tam powstał nasz Kabaret Moralnego Niepokoju. Przez wiele lat pozostał w moim życiu. Kiedy po latach wróciłam do teatru, to zaczęły się przygody, żeby na przykład nie wychodzić na środek sceny i nie mówić bezpośrednio do widzów. Nie widziałam czwartej ściany! Początki w Teatrze Kamienica ze spektaklem „ZUS, czyli Zalotny Uśmiech Słonia” z Samborem Czarnotą i Emilianem Kamińskim, wyglądały tak, że „szorowałam po meblach”. Mówiąc krótko, w kabarecie czy na estradzie od razu mogę zwracać się do ludzi, a jak jestem w teatrze, to jestem w postaci. Pamiętam raz był spektakl, podczas którego ktoś nam strasznie przeszkadzał i chciałam się odwrócić i zwyczajowo, elegancko „spacyfikować” pana, ale kątem oka zerknęłam na partnera Sambora Czarnotę, który szeptał: „Pakosa nie rób tego. Nie rób tego” (śmiech – przyp. red.). Kompletnie inne instrumenty sceniczne. Dziś już nimi żongluję.
Skąd wziął się pomysł na spektakl „Dobry wieczór z Pakosińską”?
„Dobry wieczór z Pakosińską” to spektakl jubileuszowy, który przygotowałam razem z Krzysztofem Jaślarem. Było to podsumowanie mojej 30-letniej pracy na scenie. Spektakl bardzo mi bliski. Krzysztof był moim ostatnim mistrzem. Pożegnaliśmy go pół roku temu. Do tej pory jest to dla mnie trudne. Kiedy odszedł, dowiedziałam się, że piosenkę, którą mi podarował i którą śpiewałam podczas spektaklu, napisał dla siebie. Zdałam sobie sprawę, że byliśmy bardzo podobni, bo ten tekst jest tak niesamowicie o mnie. Miałam ogromne szczęście, jeżeli chodzi o autorytety, które spotykałam na swojej drodze. Krzysztof był jednym z najjaśniejszych.
Kolejne projekty sceniczne przed Tobą?
Oczywiście. Trudno mnie powstrzymać. Jesienią pokażę dwie premiery: recital i monodram komediowy o tym, z czego śmieją się. No właśnie. Nie tylko Polacy. Będzie to wesoła podróż przez kultury świata. Najbardziej, z wiadomych względów, skoncentruję się na kulturze gruzińskiej. Będzie to forma w połączeniu z piosenkami. Sprowadzę nawet instrumenty z danych regionów świata. Będzie się działo. Kulturalnie na wesoło.
Planujesz napisać nową książkę?
To by była najprzyjemniejsza rzecz, jaką mogłabym zrobić. Pisanie jest dla mnie najpiękniejszą formą opisywania tego co czuję. Na papier, w kameralnej atmosferze, ciszy i samotni mojego gabinetu, ale ja po prostu nie mam, kiedy! Dołączyłam do „Pytania na śniadanie”, które zajmuje mi poranki, wieczorami spektakle. Ale myślę, że przyjdzie na to czas i będzie to ponownie książka dla najmłodszych.
Skąd wzięła się Twoja miłość do Gruzji?
Miłość do Gruzji, „ach”. Początek to lata osiemdziesiąte, kiedy pojechałam tam na tak zwaną wymianę artystyczną, by uczyć się tańców gruzińskich. My, jako strona polska, mieliśmy uczyć Gruzinów tańców łowickich. Kiedy wylądowałam na lotnisku w Tbilisi – była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie wiedziałam wtedy o tym kraju nic, naprawdę nic, a czułam jakbym znalazła się w domu. Zaczęły się tam dziać magiczne rzeczy, na przykład cały czas wiedziałam, gdzie jestem. Jadąc pierwszy raz drogą wiedziałam, co będzie za zakrętem i dokładnie mogłam to opisać. Nawet jeśli spojrzy się z oddali na moje pismo, oczywiście w języku polskim, to widać w nim alfabet gruziński. Kaligrafia jak łodyżki winogron. Nigdy nie byłam solistką w moim zespole folklorystycznym. To Gruzini postawili mnie w świetle jupiterów. Jako jedyną cudzoziemkę nauczyli tańca, który tańczą tylko Gruzini. Kartuli. Historia zatoczyła koło i Gruzja naprawdę stała się moim domem. Moim drugim miejscem na ziemi, które to przez prawie czterdzieści lat nie daje się do końca odkryć. To kraj, który nigdy się nie nudzi, z którym jestem w relacji typu stare małżeństwo. Kocham go, bo znam dobre i złe strony Sakartvelo. Przeszliśmy razem wojny, rewolucje, sytuacje kryzysowe. Trwamy ze sobą i jesteśmy połączeni.
Nauczyłaś się języka gruzińskiego?
Język gruziński znam, rozumiem, ale sama mówię słabo. Mój mąż, kiedy się przeprowadził do Polski, nauczył się w ciągu sześciu miesięcy mówić po polsku. Wtedy od razu mój tryb pt. leń się włączył (śmiech – przyp. red.). Także z rodziną w Gruzji rozmawiam w języku rosyjskim i angielskim.
Często podróżujesz do Gruzji?
Trochę zwolniłam tempo. Wcześniej chociaż raz w miesiącu lecieliśmy na weekend do domu. Teraz może też dlatego, że dzieci są starsze, robimy to rzadziej. Dwójka z nich studiuje w Tbilisi. Tęsknimy, ale pomaga nam technologia.
Polska czy Gruzja, w którym z tych miejsc chcesz się osiedlić, kiedy w dalekiej przyszłości przejdziesz na emeryturę?
Z mężem w ogóle nie mówimy o tym, czy to będzie Polska czy Gruzja. Planujemy raczej jakie to będzie otoczenie. Myślę, że zwyciężą góry. Może Dolny Śląsk? Irakli też dobrze się tam czuje. Może jak widzi Ślężę to przypomina mu się Mtacminda w Tbilisi (śmiech – przyp. red.). Bieszczady? Kaukaz? Kto wie. Najważniejsze, by być razem.